czwartek, 3 października 2013

Twórczość graficzna #2. Przechodzimy do Moffata.

Czyli za co go kochamy i za co nienawidzimy.

Przed rozpoczęciem notki podzielę się z wami grafiką pół-ołówkową, pół-komputerową. Postanowiłem przedstawić ulubiony fetysz naszego Wielkiego Trolla. (Często wykorzystywany w Doctorze Who i raz w Sherlocku). I nie chodzi mi tu o trudność w zabijaniu napisanych przez samego siebie postaci.
Zgadliście?
Tak nawiasem, jeśli ktoś jeszcze nie oglądał Sherlocka BBC (polecam, na razie tylko 6 odcinków), to niech szybko bierze się do roboty.

To ta moja dzisiejsza twórczość :)
Będę się tu chwalił. 
TO MOJE DZIEŁO.
Może wyjątkowo odkrywcze to to nie jest, ale przynajmniej trafne.

Tak więc zaczynamy już definitywnie.
WTM (Wielki Troll Moffat) tworzy epickie historie. To nie jest czcze gadanie, to prawda. Ich epickość bierze się ze świetnych pomysłów, wychodzenia poza schematy i upiornych potworów (bądź, po prostu, kosmitów). Opinia czy ta epickość jest trafiona, czy nie, zależy już od odbiorcy, a o odbiorcach będzie mówić kolejna część wpisu. 

Ma on, więc, dwie grupy odbiorców.
Obie mają odrobinę odmienne podejścia do tego pana na podstawie serialu Doctor Who, który Moffat wziął w swe trollujące ręce w 2010 roku.

Oczywiście nie mogło zabraknąć gifu z Sherlocka BBC.

#1.
Aprobujący twórczość WTM.

To co stworzy pan Moffat podoba im się. Jego pomysły są dla nich może niekoniecznie logiczne, ale są w stanie je zaakceptować. (W większości) odpowiada im koncepcja wibbly woobly timey wimey stuff oraz jego niezamknięte wątki. (Osobiście lubię je, można samemu sobie wiele dopowiedzieć.)
Dodatkowo mają pozytywne odczucia w stosunku do aktorów i granych przed nich postaci. Na przykład, wielu osobom Matt Smith jako Jedenasty Doktor co najmniej odpowiada.


#2.
Nie aprobujący twórczość WTM.

W większości to zwolennicy poprzedniego scenarzysty Doctora Who czyli Russela T. Daviesa. U Moffata nie odpowiada im zawiłość jego historii i liczba niezakończonych wątków. Cenią sobie proste historie bez nadmiaru wibbly woobly timey wimey stuff. Podobnie jak w przypadku aprobujących mają swojego Doktora, ale tu jest to Dziewiąty i Dziesiąty Doktor.

Jeśli mam być szczery, nie lubiłem RTD. Jego Doktorzy byli świetni, ale historie zbyt proste i czasami (przepraszamprzepraszamprzepraszam) tak proste, że miałem wrażenie, iż ten człowiek kpi z mojej inteligencji (przepraszamprzepraszamprzepraszam wszystkich potencjalnych fanów RTD). 
Ale koniec.

To notka o Wielkim Trollu Moffacie, a nie od RTD.

Ostre argumenty Davida Tennanta mogą wydawać się nie do przebicia.

Dodam, że przedstawiam tu bardzo subiektywne i trochę przerysowane uogólnienie.
Z pewnością znajdą się gdzieś na półkuli północnej, albo południowej, do których to pasuje. Istneje jednak duża szansa, że 99,09 procent innych fanów nie jest ograniczona tylko do podziału lubiących i nielubiący Moffata.


#Moje doświadczenia z Moffatem.
(...są poplątane jak wibbly woobly timey wimey stuff. Serio.)
Na początku lubiłem jego wątki i niedokończone też. Miło się oglądało. Były zwroty akcji i oczywiście Matt jako Jedenasty, czyli czego chcieć więcej. W przeciwieństwie do wielu, szósty sezon DW był moim faworytem wśród sezonów Doctora.


I tu zaczynają się schody.
Obejrzałem szósty sezon jeszcze raz. Za dużo Pond'ów. Jakkolwiek to heretycznie zabrzmi, za dużo River Song. (Nawiasem to jedna z moich absolutnie najulubieńszych postaci science-fiction.)
W między czasie pojawił się Sherlock i moja malejąca już trochę wcześniej wiara w przyszłość DW odżyła. Sherlock jest świetnym serialem. Skoro Wielki Troll Moffat był w stanie zrobić coś tak wspaniałego to czemu nie miałoby tak się stać z jego podróżującym w czasie i przestrzeni drugim podopiecznym.
Dodam, że odcinki świąteczne ostatnich lat były naprawdę świąteczne, więc zarazem udane.
Nastał siódmy sezon. Pierwsza część była absolutely fantastic. "Asylum of the Daleks", dinozaury, dziki zachód, sześciany i podbity przed moim ukochanych kosmitów Manhattan.Czego chcieć więcej. No i złamane serce po Pondach gratis.


Potem nastąpił spadek formy.
(Nie będę się rozpisywał, bo pojawi się notka o siódmym sezonie Doctora Who.)
"The Bells of St. John" zdecydowanie mnie nie zadowolił. Ciąg dalszy serii był lepszy, ale wciąż nie aż tak jak pierwsze pięć odcinków. Moja wiara w Moffata kolejny raz została zachwiana.
Aż nastąpił finał sezonu. "The Name of the Doctor".
Znowu uwierzyłem w Moffata i z tą wiarą czekam na Pięćdziesięciolecie (nienapisanie tego wielką litera to zdrada stanu). Pomimo, że zostaliśmy ostatnio porzuceni z "To Be Continued" na coś około siedmiu miesięcy.

Nawet Matt się sprzeciwia.

Koniec.

Do kolejnego wpisu.
Już wkrótce. 
Czyli pewnie jutro.
Bo piąteczek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...