poniedziałek, 14 października 2013

Zakładka: Tumblr

Pojawiła się wczoraj nowa zakładka.
Chodzi w niej o mojego wesołego Tumblra (czyt. tamblera), w którym rebloguję urocze gify i obrazki, również urocze. Gifów więcej.
Główną, i praktycznie jedyną, tematyką jest Doctor Who. To dzięki temu serwisowi moja obsesja stała się tak zaawansowana. Gify robią swoje, ponieważ im więcej dla oczu tym więcej dla duszy. Tymczasem zapraszam do przeczytania Tumblr'owego wpisu.


Dla osób niezaznajomionych za Tumblr'em:

#1. Kwintesencja Internetu.
Większość (o ile nie wszystkie) hitów Internetu pochodzi z Tumblr'a. Dzieje się tak, ponieważ ludzie siedzący w sieci prędzej czy później wpadają na jakiś odnośnik czy link. Tak to się zaczyna. Potem zaczynają coś tworzyć, ogólnie być kreatywnym.


#2. Reaction Gifs.
(Tą drogą ja dowiedziałem się o tym serwisie.)
Każdy widział choć raz gif zamiast pisemnej odpowiedzi. Takie odpowiedzi są często bardziej trafne i, po prostu, bardziej dowcipne. A najwięcej gifów znajdziemy właśnie na "tamblerze". To właśnie tych gifów możecie uświadczyć w tej notce.
Poniżej kolega z serialu House jest zażenowany twoją oceną z matematyki.


#3. Rebloguj, moja miła.
Tumblr to swego rodzaju blog, ale oparty na obrazach. Pojawia się tu magiczny przycisk "Rebloguj" (ang. 'Reblog'), który umożliwia podzielenie się obrazkiem bez łamania praw autorskich, gdyż ponieważ zawsze zostawiasz odnośnik do miejsca gdzie znalazłeś dzieło. Możesz też otagować jakoś fajnie obrazki (np. #nomnomnomnomnom, #oh my feels czy #i ship em so hard). Czyli po co życie społeczne skoro można reblogować.


#4. 25 godzin na dobę, 8 dni w tygodniu.
Kiedyś obserwowałem jak pojawiały się gify do ostatniego światecznego odcinka Doctora Who czyli The Snowmen. Pierwsze pojawiły się cztery minuty po emisji. Przez następne dwie godziny pojawiło się ich co najmniej sto, ale nie jestem pewny czy nie dwa albo trzy razy więcej. W innych fandomach pewnie nie jest inaczej. Jestem zszokowany tym jak ludziom chce się robić takie rzeczy.


#5. Fandom dla każdego.
Tumblr to też miejsce promowania fandomów. (Fandom czyli nieoficjalne zrzeszenie fanów zjawiska popkulturalnego.) Znajdziecie tu dla siebie coś z Supernatural, Hannibala, House'a, Przyugód Merlina, Agentów S.H.I.E.L.D., Harry'ego Pottera, Doctora Who, najróżniejsze shippingi (oficjalne lub nie uczuciowe związki między dwójką lub więcej osób) i wszystkiego innego. Wystarczy poszukać!


Do napisania i... Let's Tumblrin'!
(Wiem, że niepoprawnie, ale za to jak fajnie!)

niedziela, 13 października 2013

Niebieska strona mocy.

Najdłużej emitowany serial science-fiction, który 23 listopada będzie obchodził hucznie swoje Pięćdziesięciolecie (ang. 50th Anniversary).
Mogę mówić tylko o jednej rzeczy.


Zacznijmy od tego o czym opowiada Doctor Who.
Dla każdego fana lub osobnika nazywającego siębie Whovian (to ja!) odpowiedź jest prosta. Ten serial opowiada o wszystkim. O rodzinie, o konsekwencjach własnych czynów, o podróżach w czasie, o statuach aniołów wysyłąjących swoje ofiary w przeszłość oraz o dinozaurach żyjących na statku kosmicznym. O WSZYSTKIM.
A bardziej na serio. (I w bardzo dużym skrócie.)
Głównym bohaterem jest Doktor (ang. The Doctor), który jest kosmitą, ostatnim ze swojej rasy, Władców Czasu (ang. Time Lord) podróżującym w statku kosmicznym, o nazwie TARDIS (jest to statek płci pięknej) wyglądającym z zewnątrz jak niebieska budka policyjna (and. Time And Relative Dimension(s) In Space). Podróżuje w czasie i przestrzeni ze swoimi towarzyszami (przeważnie towarzyszkami) i czasem uda im się uratować jakąś planetę czy cywilizację.

Jest jeden  obrazek, który ładnie obazuje sens Doctora Who, ale jest w nim duży spoiler.
Jeśli nie wiesz kim jest River Song, a chcesz dowiedzieć się z serialu, to nie czytaj tego obrazka!

Trafniej nie dało się tego ująć.

Jednymi słowy, każdy znajdzie tu coś dla siebie.
Są odcinki bardziej przygodowe, rodzinne, upiorne, detektywistyczne, z elementami tajemnicy czy po prostu komediowe. Odcinki mają różnych scenarzystów, więc są bardzo różnorodne. Aktualnym głównym scenarzystą (ang. head writer) jest Wielki Troll Moffat.

Teraz trochę się rozdrobnię.
Ciekawość tego serialu polega też na bardzo zmiennej obsadzie. Dzieje się tak, ponieważ główny bohater, Doktor, w chwili śmierci regeneruje się w nowe ciało, a jego charakter również się zmienia. I nie są to zmiany kosmetyczne. Wraz ze zmianą osobowości zmienia się również styl każdego wcielenia. Każde z nich (a to jedna osoba!) ma swoje cechy szczególne, powiedzonka. Na przykład Jedenasty lubi mówić "Geronimo!", a Czwarty "Would you like a jelly baby?". Ubiór też się zmienia. U Piątego mamy garnitur do gry w polo, a Dziewiąty skórzaną kurtkę i wiecznie czarne spodnie.
Jedyne co łączy wcielenia Doktora psychicznie to wspomnienia. Ewentualnie towarzysze, ale o nich za chwilę.
Patrzymy od lewej do prawej.
Doktorowi zawsze ktoś towarzyszy. (Przeważnie są to młode mieszkanki Ziemi.)
Z punktu widzenia fabuły klasycznych serii (do 1989 roku) towarzysze nie są punktem koniecznym. Przydają się jednak, kiedy Doktor nie może robić dwóch rzeczy równocześnie lub kiedy ktoś ma być ratowany. (Przykładem może być wnuczka Doktora, Susan.)
Nie są oni jednak zupełnie poboczni. Ktoś musi strofować Doktora, żeby się nie zapędził. Sądzę, że to główna rola towarzyszy. A poza tym, ktoś musi zadawać pytania, żeby widz wiedział co znaczą wypowiadane przez Doktora mądre zwroty. No i mają wolną wolę, i nie zawsze wszystko idzie po myśli Doktora. Mogą oczywiście też pojawić się też ich historie życiowe, miłosne i sytuacje doprowadzające ich do puszczenia pokładu TARDIS.

W nowych seriach (od 2005 roku) typ towarzyszki nie zabierającej dla siebie sporej części fabuły znika.
Puf!
Rose Tyler, pierwsza towarzyszka nowych serii, dostaje ogromny wątek fabularny, ale i miłosny z Dziewiątym. Po obejrzeniu finału pierwszego sezonu ma się tylko jedno odczucie. Ona jest super. W swoich podróżach z Dziesiątym nie jest już tak nachalna, a większość przygód przypada Doktorowi.
Martha Jones i Donna Noble są zdecydowanie mniej nachalne jeśli chodzi o kradnięcie fabuły, ale nie do końca. Obie są tak istotne, że bez nich nie mielibyśmy akcji, ale to zdecydowany plus. Zawsze jest miło znaleźć kogoś ktoś ratuje naszego nieszczęsnego kosmitę.
Do 2010 roku towarzyszki są istotne, ale bez przesady.
Ale od 2010...
Nadchodzi era Stevena Moffata.
Amy Pond i Rory Williams. Seria 5, 6 i początek siódmej mówią praktycznie tylko o tej parze. Są oni kluczowi w każdym odcinku. To oni, a w zasadzie głownie Amy, najważniejsze rzeczy. Osobiście, nie narzekam. Wiem, że wielu osobom nie odpowiada ten sposób prowadzenia serii, ale ja lubiłem Pondów (choć miałem gorsze i lepsze dni).
Clara Oswald jest ważna, ale sposób jej napisania daje Doktorowi duże pole do popisu. Byłaby pewnie towarzyszką taką jak Donna czy Martha, ale Moffat przyszykował dla niej coś lepszego. Rozbudowany wątek tajemnicy. A do tego, to osoba biorąca sprawy we własne ręce, a nie czekająca biernie aż Doktor (tudzież Edward) ją uratuje.

Każda kolejna towarzyszka myśli, że jest tą pierwszą i "wyjątkową".
No chyba, że jest się Susan.
Największą zaletą tego serialu są zmiany.
Nowe wcielenia doktora, nowi towarzysze, nowe powiedzonka. To niesamowite jak jeden serial może być tak różny sam w sobie. Niestety niektórzy zapominają o tym. Chcą, żeby ich ulubione postacie były wieczne, choć to niemożliwe. 
Takie jest życie.
Choć tutaj zmiana wcale nie musi być zmianą na gorsze. Tutaj częściej (tak, częściej) obserwuje się zmiany na lepsze. Naprawdę. 

A na koniec...
Wielkimi krokami zbliża się do nas temat fanowskich sporów czyli Dwunasty Doktor.
To wielka sprawa. Peter Capaldi pojawił się już w serialu i, jak dla mnie, wypadł całkiem pozytywnie. Do tego jest Szkotem ze szkockim akcentem. Niektórym przeszkadza to, że Czekam z wielką niecierpliwością na święta, choć równocześnie opuści mnie mój ulubiony Doktor nowych serii.

Nie da się lepiej wypaść dla fanów niż zrobić to samo co czynił Pierwszy Doktor.

PS/ Nie wiem jak będą pojawiać się wpisy w najbliższym tygodniu. Będę starał się coś naskrobać, ale nie mam pojęcia jak to będzie z wolnym czasem.

sobota, 12 października 2013

Sto jeden miejsc do zobaczenia.

Wpis trochę opóźniony, bo Internet obraził się na mnie. Na szczęście już mu przeszło.

Miałem ostatnio potrzebę obejrzenia czegoś w czym znajduje się duża ilość Clary Oswald. I to nie Clary z finału siódmego sezonu, ale Clary w jego początku. A raczej jej początków w byciu towarzyszką.
(Przy okazji, najlepszą towarzyszką.)
Obejrzałem, więc odcinek Doctora Who, który ma wszystkie te cechy.
7x06. The Bells of St. John. Written by Steven Moffat.
Najlepszy pseudonim w historii Doctora Who, ale i najsmutniejszy.
Moje pierwsze wrażenie co do tego odcinka (kiedy widziałem go pierwszy raz) było bardzo negatywne. Motyw zamknięcia w monitorach już był (patrz: The Idiot's Lantern). Bardzo nie lubię kiedy tak charakterystyczne momenty powtarzają się tak wyraźnie. A poza tym Clara była bardzo, ale to bardzo nieprzekonująca. Ale słusznie uczyniłem dając odcinkowi jeszcze jedną szansę.
Myliłem się.
To naprawdę dobry odcinek.

Przedstawię wam kilka argumentów przemawiających za tą opinią.
#1. Clara.
Moje wcześniejsze niezadowolenie współczesną Clarą wynikało z tego, że oglądałem odcinek w całości po angielsku. Po prostu, technicznie, nie zrozumiałem jej wątku. Tego, że została "poprawiona" i tego, że była taka "zwyczajna". Teraz już wiem. A do tego Jenna tak uroczo zagrała każdą swoją scenę, że aż trudno oderwać wzrok.
Tak, uwielbiam Clarę Oswald i jej grającą ją aktorkę.



#2. Wielka Inteligencja.
Jeszcze nie zapoznałem się z GI (ang. Great Intelligence) z klasycznych serii, mam przed oczami tylko jej obraz z sezonu siódmego. Podoba mi się jednak bardzo moffatowy zabieg polegający na pokazaniu postaci w zaskakujących okolicznościach i nic z tego nie wyjaśnić do finału. I dobrze, lubię kiedy Moffat tak robi.
Do tego dobre wrażenie robi Miss Kizlet, jej technologie (są ciekawe, ale wspominałem, że motyw ludzkich twarzy na monitorach już był?), upgrade'owanie ludzi oraz relacje z Wielką Inteligencją. Co pradwa można było tą panią lepiej opisać, ale jej końcowa scena była bardzo, jak dla mnie, życiowa i smutna.



#3. Wi-Fi.
Kolejny raz Moffat pokazuje jak zawsze udaje mu się z miłych rzeczy robić życiowe traumy (statuy aniołów, cienie, śnieg, a teraz Wi-Fi). W tym wątku podobała mi się jego swoista prawdopodobność (o ile w tym serialu może istnieć coś takiego). W końcu, gdyby ktoś był wystarczająco genialny i dysponuje wystarczająco wysoką technologią to czemu nie mógłby przechwytywać ludzkich umysłów przez Internet?


#4. Doctor Who?
Cytaty. To chyba jeden z największych plusów odciknów autorstwa Moffata. Ten pan naprawdę potrafi napisać coś nie tylko dobrze, ale i poruszająco. Tutaj dostajemy np. "11 rozdział", "Where am I?" czy "snog box". No i oczywiście koronny przykład charakteryzujący odcinki naszego Trolla.


Ten odcinek można traktować jako pierwszy odcinek siódmego sezonu. Nawet na kilku stronach zobaczyłem, że został nazwany pierwszym odcinkiem ósmej serii... Doesn't matter.
Pięć pierwszych (z Pondami), jak dla mnie, to przedłużenie ich ery trwającej głównie przez sezon piąty i szósty. I nawiasem mówiąc, mieli oni naprawdę dobre odcinki. Teraz trwa era Clary, która ma duży potencjał i scenarzyści czerpią z tego potencjału pełnymi garściami.
Na przykład w tym odcinku.
Clara podchodzi sceptycznie do dziwacznego człowieka ubranego jak mnich, ale jest w tym dużo realizmu. Głównie dzięki świetnej mimice grającej ją aktorki. A kiedy z grą akatorską idzie w parze świetny scenariusz to nie można tego zepsuć.
Matt też dobrze sobie radzi z kreacją Doktora, ale nad nim nie będę się rozczulał. Jest genialnym aktoriem, jest między nim, a Jenną chemia potrzebna do dobrego pokazania ich relacji.

W tym drugiej części tego sezonu są lepsze odcinki, ale ten zdecydowanie jest w czołówce. Nie podam wam jeszcze mojej listy ulubionych odcinków, bo to będzie jeden z moich przyszłych wpisów.

Spotkałem się kiedyś z opinią, że to dobry odcinek do rozpoczęcia oglądania Doctora Who.
To nie jest dobry odcinek do rozpoczęcia oglądania Doctora Who.
Po pierwsze i najważniejsze, dlatego, że Clara jest moffatowym wątkiem rozpisanym na cały siódmy sezon. Trzeba obejrzeć Asylum of the Daleks i The Snowmen, żeby zrozumieć fascynację Doktora panną Oswald. Po drugie, jest tu dużo smaczków, nawiązań, które dla nowych widzów moga być niewidoczne, a szkoda, bo książka Amelii Williams to nielada ciekawostka.

Koniec.
Do napisania.

wtorek, 8 października 2013

Nadchodzą ciężkie czasy.

Jak to powiedział jeden bardzo mądry, aczkolwiek lekko nieporadny życiowo człowiek: Winter is coming. Jednymi słowy "zima nadchodzi", a po przełożeniu na ludzki język to "zawsze może być gorzej".
Dlaczego teraz o tym?
Bo szkoła.

To miał być gif, ale kiedy to zobaczyłem to zdałem sobie sprawę, że muszę to tu zamieścić.

"Gra o Tron".
Najbardziej gorący temat książkowy ostatniego czasu i trudno się nie zgodzić, że zasłużenie. no, o ile się czytało.
Ja czytałem i szczerze polecam. Nie będę się tu bawił w recenzję, bo to książka (w sumie seria wielu książek zwanych Pieśnią Lodu i Ognia) w której na każdym kroku są spoilery. Nawet jeśli się ich nie widzi to tam są. Zawsze. Przekonałem się o tym kilka razy niechlubnie starając się dowiedzieć czegokolwiek o akcji zanim ostatecznie się lekturę wziąłem.

Nie wiem czy z takim "Hobbitem" w roli głównej byłoby ciekawiej...

Ostatnio skończyłem "Cienie Śmierci" czyli pierwszą część czwartego tomu.
(Ciekawe jak tomy "Gry o Tron" są dzielone tak, żeby wydawało się, że książek jest autentycznie dwa razy więcej.)
Wracając, książka ma ponad 500 stron i mogę powiedzieć o niej jedno.
Jest o NICZYM.
Tu pewnie obudzą się głosy sprzeciwu, ale uspokajam. Ten tom wprowadza dużo nowych postaci co go usprawiedliwia. Po drugie, dostajemy tu ciekawe psychologicznie postacie, które są bardzo dobrze wykreowane. Są wręcz prawdziwe. Nie powiem co mi się najbardziej podobało (to spory spoiler). Tutaj brawa dla autora, który z 500 stron bez większej akcji zrobił coś od czego trudno się oderwać.
(Zarwałem noc, żeby skończyć to czytać.)
Minusem, który nie może zostać pominięty jest fakt, że niektórzy mogą zostać niebezpiecznie oddaleni od losów swoich ulubionych postaci. Kiedy przeczytacie to zrozumiecie :)

Tyle o książce.
Serial też jest wart obejrzenia.

Nie dość, że serial dobry, to jeszcze ma świetne intro.
Największym plusem serialu jest zgodność z książką.
(Co prawda, jakieś niezgodności mogą się zdarzyć, ale okazjonalnie.)
Następne plusy to obsada. Wszyscy pasują do swoich ról i nie ma się zastrzeżeń. Dodatkowo (piszę jako fan Doctora Who), aktor grający Robba Starka - czyli Richard Madden - jest partnerem Jenny-Louise Coleman czyli aktualnej towarzyszki Doktora. Teraz zgadnijcie czemu jest moją ulubioną postacią...
Reszta plusów i minusów może wiązać się ze spoilerami więc...

Nie rozpisuję się.
Po pierwsze, dlatego że chciałem wam po prostu polecić "Grę o Tron" i w książkowej odsłonie i w serialowej.
Po drugie, dlatego że muszę jeszcze uczyć się francuskiego.

Do napisania!
Bo noc jest ciemna i pełna strachów!

poniedziałek, 7 października 2013

Twórczość graficzna #3

Magiczna trzecia część wesołej twórczości graficznej.

Harry Poter.
Główny bohater, którego nie sposób nie ludzić. No, o ile nie lubi się na początku nieśmiałych bohaterów, którzy przez następne tomy stają się coraz to pewniejsi, a na końcu ratują świat przed najgorszym czarnoksiężnikiem wszech czasów.

Hermiona Granger.
Sympatyczna dziewczyna wiedząca wszystko. WSZYSTKO. Na początku wydaje się przemądrzała, ale wraz z każdą kolejną częścią widzimy, że inteligencja. W końcu cechą każdego Gryfona jest odwaga.

Ron Weasley.
Rudy, pochodzący z rodziny, gdzie wszyscy są rudzi, a do tego to Zdrajcy Krwii. Jednak z całą swoją prostodusznością pokazuje, że stereotypy odnośnie jego koloru włosów są błędne. Z całą pewnościa Ron jest jedną z najodważniejszych postaci w serii.
Wielkie Trio.
Tu nie trzeba wielkiego komentarza, wiecznie pakująca się w kłopoty paczka przyjaciół, której zestawienie jest tak dobre, że nielubienie ich można porównywać z herezją.

Narysowanie ich sprawiło mi wiele rdości.
Szczególnie, że pisząc tę notkę powienem się uczyć na jutrzejszy sprawdzian z historii sztuki.
Do napisania!

niedziela, 6 października 2013

Różdżki w dłoń!

Harry Potter.
The boy who lived.
Czasami, kiedy ludzie pytają czy po tych wszystkich latach wciąż jestem fanem Harry'ego Pottera, mam tylko jedną odpowiedź. Jedyną słuszną. 
Zajmę się tym razem czymś co każdego dotknęło w mniejszym lub większym stopniu. I szczerze, mam nadzieję, że w większym.

Chodzi mianowicie o fenomen serii książek autorstwa J. K. Rowling. Sądzę, że to fenomen dość niezwykły, ponieważ, bądź co bądź, dotyczy książek. Tak, są ekranizacje, ale żeby coś zekranizować potrzebna jest zwykle książka. Sam, jako osoba ponad dwukrotnie młodsza niż obecnie, nauczyłem się czytać na "Harrym Potterze i Kamieniu Filozoficznym".
Dlaczego tak się dzieje?
W końcu ile było książek, które były dobre, ale nie stały się tak popularne? Ile było książek, które nie były dobre i stały się popularne?

Tutaj nawiązuję do trochę późniejszej twórczości czyli do "Igrzysk Śmierci" Suzanne Collins - jej trylogia to bardzo dobra seria, ale zapomina się o niej, no chyba że zbliża się ekranizacja - oraz do "Zmierzchu" Stephanie Meyer - muszę przyznać, że to nie jest seria makabrycznie zła, ale tylko okropnie zła, ale szalonym nastolatkom widać to pasuje.
Chodzi mi o to, że szał na obie te książki minął (nie twierdzę, że u wszystkich, znam osoby, które wciąż pałają szczerą miłością do tych książek), ale aktualnie o wiele łatwiej znaleźć kogoś kogo Internet nazywa "Potterhead" niż fana "Igrzysk Śmierci" czy "Zmierzchu". Mówiąc o fanach "Zmierzchu" nie mam na myśli szalonych nastolatek, ale prawdziwych fanów, którzy przeczytali tę książkę i byli usatysfakcjonowani, a nie zaczęli bawić się w Team Edward czy Team Jacob.
Obie książki zaliczają się do grupy "sezonowe". A szał na nie już minął.
(Oczywiście pomijając zbliżającą się ekranizację "W Pierścieniu Ognia".)

Nie mam zamiaru się bawić.
To najtrafniejszy twór Internetu ostatnich lat.

"Harry Potter" poniekąd wyłamuje się z tych ograniczeń czasowych.
Fanów postaci, świata, magii (można by wymieniać jeszcze długo) jest wciąż wielu. Wystarczy wejść na magiczną stronę Pottermore.com i zobaczyć liczbę uczniów. Jeśli musicie się zarejestrować to, żeby nie zabierać wam czasu zacytuję.
Liczba na dzień 6 października 2013.
Students:
5,734,456
Obrazek wzięty od tej (Slyffinclawpuff) miłej pani z deviantArt'a.

# Co ma "Harry Potter" czego nie mają inne książki?
(Przedstawione argumenty, jak zwykle, są całkowicie subiektywne i w większości z mojego punktu widzenia.)

1. Magia.
Każdy kiedyś, gdy był dzieckiem, marzył o magii. Jeśli nie marzył, to nie był dzieckiem. Dlaczego tak sądzę? Dzieci patrzą na świat przez pryzmat bajek i swojej wyobraźni. A jeśli pokieruje się wyobraźnią młodocianego w odpowiednim kierunku to skojarzenia u niezwiązanych ze sobą młodocianych mogą być bardzo podobne. I w pewnym sensie, magiczne.
(Przykładem może być animacja "Potwory i Spółka", która bazuje na jednym z największych lęków młodego pokolenia.)
Dlaczego więc nie sięgnąć po książkę opowiadającą, o marzeniach dzieciństwa albo nie kupić jej własnemu potomkowi?

2. Bohater.
Dostajemy tu trójkę bohaterów. Ich charaktery są odmienne, ale łączy ich przyjaźń.
(Tutaj brawa dla autorki za bardzo realistyczne przedstawienie relacji pomiędzy trójką młody, zdolnych, kreatywnych.)
Dziecko może utożsamić się z każdym z nich na swój sposób. Jeśli jest się nieśmiałym to łatwo wczuć się w postać Herry'ego, jeśli lubi się uczyć to w Hermionę, a jeżeli ma się mnóstwo rodzeństwa to z Ronem. Oczywiście mamy tu też wiele sympatycznych postaci poboczny (i tych niesympatycznych też). Ponadto główny bohater jest przeciętny, szary i zwyczajny. A listy z Hogwartu nie wędrują tylko do wybranych. One wędrują w większości do właśnie przeciętnych, szarych i zwyczajnych. Czytelnik też mógłby otrzymać list.

3. Dobro zawsze zwycięża.
Prawda, że często to zwycięstwo jest okraszone ogromnymi stratami, cierpieniem i śmiercią (jak uczy siódma część), ale zwycięża.
Rowling dostosowała jednak cenę zwycięstwa do kryteriów wiekowych czytelników. W pierwszej części ginie zły profesor, w drugiej cień Toma Riddle'a, w trzeciej mamy zapowiedź nadciągającej burzy. Nastaje więc czwarty tom, kiedy od czytelnika zaczyna się wymagać dostrzeżenia prawdziwego zła. Oto niewinny uczeń ponosi śmierć tylko dlatego, że znalazł się w złym miejscu o złym czasie. Kiedy to czytałem był to dla mnie dość traumatyczny fragment.
(Dodam, że w przyszłości odtwórca jego roli stanie się on wampirem obsypanym brokatem.)
Od "Czary Ognia" zaczynają się coraz to większe straty w ludziach, ale są one rozpisane na jedną coraz to ważniejszą postać na jeden tom.
W "Insygniach Śmierci" dochodzi do kulminacji. Ginie ponad dwadzieścia postaci kluczowych. W tym te postacie (oraz magiczne stworzenia i zwierzęta), które były czymś w rodzaju ikon świata magii "Harry'ego Pottera". Odebranie ich było czymś w rodzaju końca ostatecznego, ale i nowego początku.

Moim zdaniem najbardziej piękna i symboliczna scena szóstej części.
#Odpowiadając na pytanie, czym wyróżnia się "Harry Potter"?
Klimatem. To to czym uwiódł tysiące dzieci (i nie tylko) na całym świecie. Ma w sobie współczesną baśniowość, ale i w treści, i w przekazie jest uniwersalny. Nieważne czy czytało się go w dniu publikacji, czy przeczyta za dziesięć lat. Każdy chciał być czarodziejem, a bycie czarodziejem w tak wspaniałym miejscu jak Hogwart to chyba idealna lokalizacja. Korytarze, przemieszczające się schody, ruchome i gadatliwe obrazy. To sprawia, że świat wykreowany przez J. K. Rowling jest absurdalnie niezwykły i każdy kto choć raz zagłębił się w lekturę oczyma wyobraźni widział siebie biegnącego szybko do sali obrony przed czarną magią.

Dodam też, że "Harry Potter" ukierunkował mnie jeśli chodzi o upodobania popkulturalne.
Trzecia część była tą częścią, która sprawiła, że zacząłem interesować się podróżami w czasie i związanymi z tym konsekwencjami. Był to dla mnie jakby wstęp dla mojej aktualnej obsesji, którą jest Doctor Who.

Koniec.


PS/
Zbierałem się z tym wpisem zastanawiając się co chciałbym napisać. Teraz jestem w pełni usatysfakcjonowany jego treścią i może wkrótce pojawi się kolejny wpis o tej tematyce? Może. Mam nadzieję, że Wam też odpowiadał.

sobota, 5 października 2013

Kryminały dobre, brytyjskie i z lekkim belgijskim akcentem.

Wczoraj, kiedy zaczynałem pisać wpis przeznaczony na wczoraj, stało się coś niespodziewanego. Akurat w telewizji trwała emisja kanału AleKino+. Trwały reklamy. Potem się skończyły. Nastał odcinek pewnego serialu, którego oglądanie było kiedyś rodzinną tradycją. Co wieczór, bodajże piątkowy, zbieraliśmy się przed ekranem telewizora, by wspólnie, w napięciu śledzić losy najróżniejszych bohaterów i jednego, niezawodnego detektywa. 
Domyślacie się już?
Chodzi bowiem, o, moim zdaniem, jeden z najlepszych seriali kryminalnych na podstawie książek jednej z najlepszych brytyjskich pisarek literatury kryminalnej.

Na postawie twórczości Agathy Christie:
Jakby ktoś nie znał wymowy to Poirot czyta się mniej-więcej "pu-ła-ro".
Przy okazji, to był odcinek o nazwie "Wielka Czwórka" (ang. 'The Big Four'). Ku mojemu przerażeniu, dotarłem do ponurej informacji, że to już ostatni sezon "Poirot", a od finałowego starcia zostały tylko dwa odcinki. A sam finał zostanie wyemitowany na początku 2014 roku. 
Może to nie tak znowu blisko, ale jako osoba mająca doświadczenie w oczekiwaniu na nowe odcinki Sherlocka BBC i Doctora Who, wiem że to minie szybciej niż by się chciało.

Wracając do Christie.

Z jej kryminałami mam do czynienia od lat. To były moje kolejne kroki w magicznym świecie literatury zaraz po "Harrym Potterze". (O nim wpis pojawi się wkrótce.) 
Nie mam zielonego pojęcia dlaczego sięgnąłem po książki. Czy to dlatego, że oglądałem serial czy, ponieważ rodzice wetknęli mi w jeszcze małe rączki książkę. Nie pamiętam. Może i lepiej, bo dodaje to całej sytuacji pewnej magiczności. W końcu czemu nie zacząć czytać bez powodu? Patrząc na to szerszym kątem mam wrażenie, że to właśnie te książki obudziły we mnie swoistą fascynację brytyjskością i jej kulturalnymi aspektami. No i dzięki Christie dwudziestolecie międzywojenne w Wielkiej Brytanii stało się moim ulubionym okresem historycznym.
Jedna rzecz warta zauważenia to fakt, że serial, a przede wszystkim książki są ode mnie starsze o co najmniej siedem-osiem lat.

Miło zobaczyć zdjęcie jednego ze swoich ulubionych autorów.
Naprawdę.

Zerknąłem na Wikipedię, żeby zobaczyć listę książek pani Christie i policzyć ile przeczytałem lub których ekranizacje widziałem. Albo jedno i drugie.
Powiem tak - jestem w szoku. 
Pozycji znam 32, a z tego książek przeczytałem 26.
Dalej jestem w szoku. Nie mam zielonego pojęcia jakim cudem udało mi się przeczytać tyle książek jednego autora. Serio. Jestem z siebie dumny.

Dobrze.
Znając jednak tak szeroko twórczość Agathy Christie utraciłem swoją wcześniejszą bezkrytyczność wobec niej. Tak, jest (w zasadzie, była) ona wybitna w tym co robiła. Nie zmienia to faktu, że łatwo widać schemat. To prawda, że czasem go zmieniała lub robiła na odwrót, ale wciąż przeważająca większość ma swój określony tok. Jak dla mnie, jej fabuły i zwroty akcji przypominają występ teatralny (nawet jeden nazywa się Tragedia w Trzech Aktach). Samej Christie czasem zdarzało się wplatać w morderstwa pewną absurdalność, którą potem ze swoją zwyczajną wyniosłością zwykł zauważać na ostatnich stronach Poirot. 

Uwaga! Spoilery dla potencjalnych czytelników, które mogą odnieść się do jednej lub więcej książek! 

#1. Kult miłości.
Dziwny to minus, nieprawdaż? Ale bardzo uogólnia styl jej pisania. Częstym, albo wręcz obowiązkowym, wątkiem jest zdradzona miłość, a na końcu zejście się dwójki bohaterów (często niewinnie oskarżonej dziewczyny i kogoś kto pomagał rozwiązać śledztwo naszemu detektywowi).

#2. Kogo najmniej podejrzewamy?
Ten zabieg jest ciekawy i zaskakujący. Jeśli jednak czyta się za dużo tego typu powieści to staje się to przewidywalne. W końcu kto by podejrzewał... (tu jest spoiler większy niż pozostałe spoilery) postać, z której punktu widzenia opisywana jest akcja?

#3. Rodzina, ach, rodzina. 
Ten punkt jest bardzo subiektywny. Wszędzie mamy tylko zaginione rodzeństwa, siostry bliźniaczki (lub bliźniacy), spadki i rodzinne czarne owce. Przepraszam Cię, Christie, ale z mojego punktu widzenia to strasznie "pachnie" telenowelą. 

Uwaga! Koniec spoilerów dla potencjalnych czytelników!

Wracając do ekranizacji "Wielkiej Czwórki". 
Mamy tu miłość, trochę rodzinnych spraw i najmniej podejrzewanego. 
Wszystko byłoby typowo czy nawet nijako, gdyby nie obsada. Powiem, że tu aktorzy rzadko źle grają. 
Nie będę tu szastać nazwiskami. W gruncie rzeczy znam tylko jedno (David Suchet jako Poirot), a potencjalne inne znane mi są tylko epizodyczne. 
Postacie są dobrze przedstawione, naturalnie. Dobrze zagrane. Ale nie byłyby tak dobre, gdyby nie podstawa w postaci książki. Wścibski dziennikarz czy pusta aktorka to całkiem prawdopodobni bohaterzy.
Co prawda, efekty specjalne ewidentnie pokazują, że budżet nie pozwolił na wiele, ale nie jest to produkcja kinowa. Można to wybaczyć.
Ogólnie odcinek warty polecenia, ale nie wybitny. (Dla mnie wybitny był odcinek "Morderstwo w Orient Expressie"). 

Odnośnie innych odcinków, lubię aktorkę grającą Ariadne Oliver, ale jakoś nie mogę sobie przypomnieć jej nazwiska (choć grała w "Harrym Potterze", "Doctorze Who" i "Mojej Rodzince"). O, i w jednym odcinku grał Benedict Cumberbatch.

Nowy link w "CZYTAM".
Szukając informacji o "Agatha Christie's Poirot" znalazłem bardzo ciekawego zagranicznego bloga o tymże serialu. Znajdziecie tam informacje odnośnie emisji ostatnich odcinków w naszym kraju.
Air dates in Poland are:
Elephants Can Remember - 6 September 2013
The Big Four - 4 October 2013
The Labours of Hercules - 1 November 2013
Dead Man's Folly - 6 December 2013
Curtain - 3 January 2014
Polecam i do następnego wpisu.

czwartek, 3 października 2013

Twórczość graficzna #2. Przechodzimy do Moffata.

Czyli za co go kochamy i za co nienawidzimy.

Przed rozpoczęciem notki podzielę się z wami grafiką pół-ołówkową, pół-komputerową. Postanowiłem przedstawić ulubiony fetysz naszego Wielkiego Trolla. (Często wykorzystywany w Doctorze Who i raz w Sherlocku). I nie chodzi mi tu o trudność w zabijaniu napisanych przez samego siebie postaci.
Zgadliście?
Tak nawiasem, jeśli ktoś jeszcze nie oglądał Sherlocka BBC (polecam, na razie tylko 6 odcinków), to niech szybko bierze się do roboty.

To ta moja dzisiejsza twórczość :)
Będę się tu chwalił. 
TO MOJE DZIEŁO.
Może wyjątkowo odkrywcze to to nie jest, ale przynajmniej trafne.

Tak więc zaczynamy już definitywnie.
WTM (Wielki Troll Moffat) tworzy epickie historie. To nie jest czcze gadanie, to prawda. Ich epickość bierze się ze świetnych pomysłów, wychodzenia poza schematy i upiornych potworów (bądź, po prostu, kosmitów). Opinia czy ta epickość jest trafiona, czy nie, zależy już od odbiorcy, a o odbiorcach będzie mówić kolejna część wpisu. 

Ma on, więc, dwie grupy odbiorców.
Obie mają odrobinę odmienne podejścia do tego pana na podstawie serialu Doctor Who, który Moffat wziął w swe trollujące ręce w 2010 roku.

Oczywiście nie mogło zabraknąć gifu z Sherlocka BBC.

#1.
Aprobujący twórczość WTM.

To co stworzy pan Moffat podoba im się. Jego pomysły są dla nich może niekoniecznie logiczne, ale są w stanie je zaakceptować. (W większości) odpowiada im koncepcja wibbly woobly timey wimey stuff oraz jego niezamknięte wątki. (Osobiście lubię je, można samemu sobie wiele dopowiedzieć.)
Dodatkowo mają pozytywne odczucia w stosunku do aktorów i granych przed nich postaci. Na przykład, wielu osobom Matt Smith jako Jedenasty Doktor co najmniej odpowiada.


#2.
Nie aprobujący twórczość WTM.

W większości to zwolennicy poprzedniego scenarzysty Doctora Who czyli Russela T. Daviesa. U Moffata nie odpowiada im zawiłość jego historii i liczba niezakończonych wątków. Cenią sobie proste historie bez nadmiaru wibbly woobly timey wimey stuff. Podobnie jak w przypadku aprobujących mają swojego Doktora, ale tu jest to Dziewiąty i Dziesiąty Doktor.

Jeśli mam być szczery, nie lubiłem RTD. Jego Doktorzy byli świetni, ale historie zbyt proste i czasami (przepraszamprzepraszamprzepraszam) tak proste, że miałem wrażenie, iż ten człowiek kpi z mojej inteligencji (przepraszamprzepraszamprzepraszam wszystkich potencjalnych fanów RTD). 
Ale koniec.

To notka o Wielkim Trollu Moffacie, a nie od RTD.

Ostre argumenty Davida Tennanta mogą wydawać się nie do przebicia.

Dodam, że przedstawiam tu bardzo subiektywne i trochę przerysowane uogólnienie.
Z pewnością znajdą się gdzieś na półkuli północnej, albo południowej, do których to pasuje. Istneje jednak duża szansa, że 99,09 procent innych fanów nie jest ograniczona tylko do podziału lubiących i nielubiący Moffata.


#Moje doświadczenia z Moffatem.
(...są poplątane jak wibbly woobly timey wimey stuff. Serio.)
Na początku lubiłem jego wątki i niedokończone też. Miło się oglądało. Były zwroty akcji i oczywiście Matt jako Jedenasty, czyli czego chcieć więcej. W przeciwieństwie do wielu, szósty sezon DW był moim faworytem wśród sezonów Doctora.


I tu zaczynają się schody.
Obejrzałem szósty sezon jeszcze raz. Za dużo Pond'ów. Jakkolwiek to heretycznie zabrzmi, za dużo River Song. (Nawiasem to jedna z moich absolutnie najulubieńszych postaci science-fiction.)
W między czasie pojawił się Sherlock i moja malejąca już trochę wcześniej wiara w przyszłość DW odżyła. Sherlock jest świetnym serialem. Skoro Wielki Troll Moffat był w stanie zrobić coś tak wspaniałego to czemu nie miałoby tak się stać z jego podróżującym w czasie i przestrzeni drugim podopiecznym.
Dodam, że odcinki świąteczne ostatnich lat były naprawdę świąteczne, więc zarazem udane.
Nastał siódmy sezon. Pierwsza część była absolutely fantastic. "Asylum of the Daleks", dinozaury, dziki zachód, sześciany i podbity przed moim ukochanych kosmitów Manhattan.Czego chcieć więcej. No i złamane serce po Pondach gratis.


Potem nastąpił spadek formy.
(Nie będę się rozpisywał, bo pojawi się notka o siódmym sezonie Doctora Who.)
"The Bells of St. John" zdecydowanie mnie nie zadowolił. Ciąg dalszy serii był lepszy, ale wciąż nie aż tak jak pierwsze pięć odcinków. Moja wiara w Moffata kolejny raz została zachwiana.
Aż nastąpił finał sezonu. "The Name of the Doctor".
Znowu uwierzyłem w Moffata i z tą wiarą czekam na Pięćdziesięciolecie (nienapisanie tego wielką litera to zdrada stanu). Pomimo, że zostaliśmy ostatnio porzuceni z "To Be Continued" na coś około siedmiu miesięcy.

Nawet Matt się sprzeciwia.

Koniec.

Do kolejnego wpisu.
Już wkrótce. 
Czyli pewnie jutro.
Bo piąteczek.

środa, 2 października 2013

Twórczość graficzna #1. Wydanie portretowe.

Przedstawię wam tu kilka rysunków (starszych) przedstawiających moje fascynacje Doctorem Who. Podane są odwrotnie chronologicznie.
Ażeby powiększyć proszę kliknąć.

Clara, My Clara. Portret z naprawdę dobrego finału siódmego sezonu Doctora. 7x13.
Doktor z odcinka Hide.
 
Portret z okazji dnia 11.11.11. Z prawej linearna, niedokończona wersja, po lewej gotowa.
River Song ze swojego drugiego występu w serialu. Tyle siedziałem nad tym portretem, że aż się dziwę, że udało mi się go skończyć.
Mój absolutnie pierwszy portret kogokolwiek z Doctora Who. Wiem, że nie jest idealne, ale powyżej widać jak bardzo poprawiłem się w przeciągu roku 2011.

Koniec przeglądu.
I oczywiście, miłego wieczoru.


PS/ Jutro notka z trollem, Stevenem Moffatem w roli głównej.
PSS/ Odnośnie rysunków, wszelkie prawa zastrzeżone :) Jeśli ktoś chciałby wykorzystać je to tylko i wyłącznie za moją zgodą.

wtorek, 1 października 2013

Zakładka: O Mnie

NOWE~NOWE~NOWE

U góry strony pojawił się tajemniczy pasek.
Jest to pasek stron, które należąc do tego bloga, ale nie ma ich w liście wpisów. Tak, zgadliście, to strony. Strona ta to "O Mnie". Tym razem powstrzymam się od łamigłówki pod tytułem "O czym jest ta strona?". Czyli pasek pod nagłówkiem można uznać za wyjaśniony.
(Jest trochę za ciemny, ale mam nadzieję, że to tragicznie nie utrudnia odbioru. Jeśli utrudnia to proszę o informacje.)
Jeśli chcielibyście się czegoś o mnie dowiedzieć to zapraszam do lektury.
A zachęcając do wejścia. We wpisie kilka miłych gifów (w tym jeden z Benedictem Cumberbatch'em) i inne równie miłe treści pisane (choć w nich nie ma już Benedicta Cumberbatcha).


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...